sobota, 18 lutego 2017

Wojna trwa nadal - Anna Malinowska "Brunatna kołysanka" [RECENZJA]

Mecenas Roman Hrabar przypominał, że „wojna nie kończy się w dniu, w którym walczące strony składają broń”. Dowodem tego są germanizowani w ośrodkach Lebensbornu bohaterowie „Brunatnej kołysanki”. Cześć z nich, mimo powrotu do ojczyzny, do dziś nie potrafi rozliczyć się z przeszłością.


Impulsem do powstania książki było pytanie Eulalii Rudak, prezeski fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo, skierowane do autorki: „Czy pani wie, że 70 lat po wojnie wciąż żyją ludzie, którzy nie wiedzą, kim są?”. Do tego doszedł szok, że o zbrodniczej instytucji najwięcej wiedział Roman Hrabar z Katowic. Z miasta, które autorka zna dobrze, a mimo to o nim nie słyszała, zresztą jak wielu mieszkańców.

Bazując na pozostawionych przez niego materiałach oraz rozmowach z „dziećmi” Lebensbornu, napisała ważny reportaż o pamięci i poszukiwaniu tożsamości. Udało jej się uchwycić cenne relacje, bo niektórzy niedługo po spotkaniach umarli. Jak Alojzy Twardecki, który jako dziecko był pewien, że jest Niemcem, a jego rodziców zabili Polacy. Natomiast krótko przed śmiercią z ulgą mówił: „Moja polska mama już tam na mnie czeka”.

Niebieskie oczy, blond włosy

Reporterka precyzyjnie i z empatią przedstawia tragiczną drogę germanizacji polskich dzieci. Najpierw było odkrycie blond włosów i niebieskich oczu u któregoś z nich. Następnie do domu przychodził nakaz wstawienia się na badania. Pomiar obwodu czaszki, rozstawu oczu, zdjęcie – c z y s t a. Zamiast powrotu do domu, dziecko czekała przeprowadzka do ośrodka Lebensbornu, jak ten w dzisiejszym Połczynie-Zdroju. A w nim Basia Gajzler staje się Bärbel Geisler. Cisza, bicie i kary tak długo, aż nauczy się mówić po niemiecku. Wtedy może już trafić do aryjskiej rodziny.

Autorka dociera do przyczyn powstania „Źródła życia” i dosadnie tłumaczy jej genezę. Heinrich Himmler, szef SS i Gestapo, w 1934 r. wnioskuje, że „wszyscy walczylibyśmy na próżno, jeśli zwycięstwa militarnego nie uzupełnimy zwycięstwem narodzin dobrej krwi”. Po roku powołuje Lebensborn, by kontrolować urodzenia aryjczyków. Kobiety mogą wówczas skorzystać z nielegalnej aborcji, jeżeli są samotne, to poddać się wykluczeniu przez społeczeństwo albo wychować je w jednym z ośrodków. Nietrudny wybór.

Jednak już w czasie wojny pomysłodawca nawołuje: „Gdziekolwiek napotkacie dobrą krew, macie ją zdobyć dla Niemiec albo postarać się o to, by przestała istnieć”. I tak do ośrodków trafiają „dzieci rodziców opierających się germanizowaniu”, „dzieci małżeństw mieszanych pod względem narodowościowym”, „dzieci z rozwiedzionych małżeństw mieszanych” oraz osiem pozostałych kategorii wymienionych przez reportażystkę. Wyrok sądu z 1948 roku uznaje Lebensborn za „instytucję dobroczynną” i dopiero dwa lata później Trybunał Denazyfikacyjny w Monachium stwierdzi jej zbrodniczy charakter.

Konfrontacja oczekiwań z rzeczywistością

Anna Malinowska nie potępia całego społeczeństwa niemieckiego. Zwraca uwagę na nieświadomość części rodziców adoptowania zagrabionych dzieci. W końcu sieroty w okresie wojny nie są anomalią, a po pełnym zniemczeniu nie wzbudzały żadnych podejrzeń. Luise Dahl była w szoku, gdy Alodia okazała się Polką. A Theo Binderberger zarzeka się, że nigdy nie przyjąłby porwanego dziecka.

Autorka wielokrotnie konfrontuje czytelnika z jego oczekiwaniami. Możemy przewidywać, że Niemcy nie byli przychylni adoptowanym dzieciom. Jednak Alice „traktowana jest jak księżniczka”, podczas gdy jej siostra Mariola w Polsce wspomina: „Byłam zawszona, a ciało moje pokrywały wrzody”. Możemy spodziewać się, że powrót do ojczyzny był dla wszystkich wybawieniem. A Barbara Paciorkiewicz mówi z przekonaniem : „Nie powinnam być zabrana od Rossmannów”, bo „ciągle czuję się niechcianym dzieckiem”. Możemy też być pewni, że połączenie rodzin zwiastuje lata szczęścia. Jednakże Bogumił Uniowski rozstaje się z matką, ponieważ po latach tułaczki oczekiwał wreszcie rozpieszczania, a ona liczyła, że zacznie prace i normalne życie.

Ożywić postać zapomnianą

Na próżno szukać chaosu w tym reportażu. Reporterka nawinęła losy swoich bohaterów na dwie nicie i sprawnie zszyła do samego końca. Pierwszą jest pytanie, kim byłby rozmówca, gdyby nigdy nie doświadczył życia w Niemczech. „Tym samym Januszem Bukorzyckim. Ale nie miałbym do nikogo pretensji”. „Na pewno miałbym inny charakter. Od dziecka byłbym przy mamie”. „Nie wiedziałbym, czym jest samotność […] odrzucenie. Ale czy przez to byłbym lepszym albo gorszym człowiekiem? Nie wiem”.

Drugim spoiwem jest „ostatnia deska ratunku” dla ofiar Lebensbornu, którzy szukają swej tożsamości, czyli mecenas Roman Hrabar. Malinowska ożywiła postać zapomnianą, bo mimo jego związku z Katowicami, mało kto o nim tam pamięta, a autorka na próżno szukała jego śladów w mieście. Większość życia poświęcił sprowadzaniu polskich dzieci oraz odnajdywaniu ich korzeni. Twierdził, że zagrabiono ich około 200 tysięcy. Do kraju wróciło ich 30-33 tysiące. Dzięki swojej determinacji pomógł wielu z nich, ale nie potrafił rozwiązać problemu każdego, o kim usłyszał, jak w przypadku Jerzego Walaszka.

Autorka ponownie pozwala czytelnikowi zdecydować. Mimo wielu zasług Hrabara, największą jest uznanie w 1948 r. przez Zgromadzenie Ogólne ONZ wynaradawiania za zbrodnię ludobójstwa, wspomina o jego współpracy z funkcjonariuszami SB w latach 1963-75. Przytacza też opinie poddające ją w wątpliwość, a przynajmniej niwelujące jej istotę. Jak zdanie Józefa Musioła, który żadnych konsekwencji nie poniósł, a przyznaje, że z Hrabarem „poruszaliśmy takie tematy, że […] musiałoby to wypłynąć”.

Ogrom bólu, a wciąga

Doceniam ogromną pracę, jaką reporterka włożyła w „Brunatną kołysankę”. Przegrzebała ogrom dokumentów oraz prac Romana Hrabara. Dotarła do zeznań dzieci w procesie norymberskim oraz do relacji innych dziennikarzy zajmujących się w przeszłości Lebensbornem, co uwiarygodnia książkę. A do tego odwiedza Połczyn-Zdrój, by skonfrontować wspomnienia swoich rozmówców z rzeczywistością.

O odnalezieniu dzieci często decydował przypadek. Jednak w tym reportażu nic przypadkiem nie jest. Wszystko jest przemyślane, także zastosowany język. Autorka skupiła się na oddaniu racji historii, nie na pięknym stylu. Pomimo mocnych treści i ogromu bólu, trudno było mi powstrzymać ciekawość losów kolejnych bohaterów.

Niedosyt poczułem wyłącznie przy pojawieniu się tematu volkslisty. Wprawdzie Malinowska podaje konsekwencje jej niepodpisania, niemniej brakowało mi zarysu pojęcia. A szczególnie wyjaśnienia jej kategorii, skoro o jednej z nich wspomina.

W „Brunatnej kołysance” znajdziecie poruszające historie, garść ciekawych informacji i kawał dobrej dziennikarskiej roboty. To ważny tytuł w relacjach polsko-niemieckich, który pozwala ustosunkować się do procedury odbierania zaadoptowanych dzieci, nawet kosztem ich szczęścia. Wciąga, przeraża i kształtuje pogląd. Nie zawiewa nudą, dlatego to lektura nie do pominięcia.

Mariusz Bartodziej

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Agora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Skontaktuj się

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *