poniedziałek, 2 stycznia 2017

Kraina ropą płynąca - Rory Carroll "Chávez" [RECENZJA]

Gabriel García Márquez, po wizycie w 1999 roku u wspólnego przyjaciela (Fidela Castro) na Hawanie, postawił tezę dotyczącą przyszłości świeżo wybranego prezydenta. Na osobowość Hugo Cháveza składały się dwie postaci: przyszły wybawiciel kraju i iluzjonista-despota. Dziś nietrudno zgadnąć, którą drogę obrał wieloletni przywódca Wenezueli.

Rory Carroll miał zająć się utworzeniem oddziału „Guardiana” w Ameryce Południowej i bez zastanowienia na siedzibę wybrał Caracas. Nie wiedział, że właściwie już od czasu pojawienia się w stolicy Wenezueli zaczął pisać „Cháveza”. Za część zadania postawił sobie znalezienie odpowiedzi na pytanie: kim stał się Chávez po dziesięciu latach u władzy? W tym celu nie tylko doświadczył tamtejszych nizin społecznych, ale dotarł również do osób ze środowiska prezydenta. Niektórzy chcieli pozostać anonimowi, bo wiedzieli, że krytyka władcy może oznaczać wykluczenie z życia publicznego. Po zapoznaniu się z tą dogłębną analizą następcy Bolivara mogę śmiało stwierdzić, że autor sprostał stawianym sobie celom.

„Chávez” to nie tylko trafny portret despoty, ale też bezsprzeczny dowód na to, jak łatwo manipulować ludem poprzez populistyczne idee i rozdawnictwo (czego świadkami jesteśmy obecnie nawet w naszym kraju). Za dotarcie do tylu konstruktywnych głosów krytyki w kraju, w którym prezydent zyskiwał świadome poparcie nawet podczas największych fali kryzysu, należy się autorowi głos uznania. 

Reportaż umożliwia całkowite zanurzenie się w życie byłego prezydenta Wenezueli i poznanie go od podszewki. Przedstawiciele różnych państw mieli do tego, momentami niezrównoważonego, przywódcy ambiwalentny stosunek. Wywoływał w nich skrajne emocje. Przez jednych uznawany za wariata, przez innych za wyzwoliciela. Carroll ostateczną ocenę pozostawia czytelnikowi i dla mnie Chávez był po części postacią tragiczną – nieprzerwanie oszukiwany przez najbliższych współpracowników i pozbawiony racjonalnych doradców.

Urodzony gawędziarz

Już García Márquez dostrzegł w nim to, czemu polityk zawdzięczył swój sukces – Chávez był energicznym, charyzmatycznym gawędziarzem. Najpierw ta cecha umożliwiła mu zyskanie poparcia w dokonaniu zamachu stanu w 1992 r., następnie wygraną w wyborach sześć lat później, a na koniec utrzymywanie władzy w ryzach do czasu swojej śmierci. Dostrzegł ludzi z nizin i zwracał się bezpośrednio do nich. Nawet jeśli niekoniecznie oczekiwał odzewu, stał się im bliski, przez co byli skłonni zawierzyć mu swój los.

Śmiało można było ochrzcić Cháveza mianem mistrza świata mediów. Jego, czasem nawet dziewięciogodzinny (bez przerwy!), program „Aló Presidente” na stałe zapadł w pamięci Wenezuelczykom. Przywódca pojawiał się w każdym zakątku kraju, od pól, po place budowy, na  Miraflores kończąc (pałac traktował jako symbol zdobytej władzy i przebywał w nim zamiast w prezydenckiej rezydencji) i głosił rewolucję, pytał mieszkańców o ich samopoczucie, a nawet zwierzał się ze swej walki z biegunką podczas jednego z odcinków. Ludzie go kochali, bo czuli, że jest jednym z nich.

Fundamentami pozycji prezydenta nie zatrzęsły nawet jego idiotyczne pomysły i niestosowne zachowania. Obrócił godłowego konia w lewo, zgodnie z polityką comandante (nazywany tak z racji wojskowego wykształcenia), nakazał cofnąć zegary o trzydzieści minut, przez co te słoneczne stały się bezużyteczne i głosił, że kapitalizm zabił życie na Marsie. A do tego uściskał nietykalnego cesarza Japonii, zaczął biec podczas zwiedzania Wielkiego Muru Chińskiego i zwrócił się na antenie do swojej żony z zapowiedzią „dziś wieczorem zrobię ci dobrze”. Nie dziwi więc opinia jego lekarza oraz przyjaciela rodziny Salvadora Navarrete, że prezydent cierpi na chorobę dwubiegunową.

Chávez do władzy doszedł krzykiem i ta donośność pozwoliła mu zjednywać sobie serca nizin. Jednak milczeniem przyzwalał na rozkradanie swojego państwa. Podczas rosnącej fali strajków, przestępstw i głodu zmienił swoją taktykę. Postanowił się zamknąć i udawać, że problemy nie istnieją, a ludzie sami znaleźli sobie kozłów ofiarnych, do których mi comandante presidente (zwrot „mi” – mój – podkreślał osobisty charakter zwrotu) rzecz jasna nie zaliczali.

Boligarchowie

Poplecznicy prezydenta zaliczali się do jednej z trzech kategorii: wyznawcy, utopiści i „załatwiacze”. Do pierwszych należał obecny prezydent Wenezueli – Nicolas Maduro. Ci byli gotowi chłonąć każde słowo Cháveza i nawet nie śmieliby się mu przeciwstawić, byle tylko móc czerpać zyski z wysokich stanowisk. Kolejni mieli zanadto ambitne plany, ale wierzyli, że comandante jest w stanie wprowadzić je w życie, toteż bezwzględnie byli mu oddani. „Załatwiacze” natomiast byli wysyłani do brudnej roboty, tam gdzie trzeba było kogoś sprowadzić na ziemię lub dorzucić kilka miliardów, by uspokoić sytuację.

Połowa ministrów nie posiadała wyższego wykształcenia. Przedstawicieli wszystkich kategorii łączyła wspólna cecha: żądza zysku. Kierowali się prywatą, a petrodolarami wypychali sobie kieszenie. Żyli w ciągłym strachu, że zostaną zastąpieni, więc chcieli w jak najkrótszym czasie jak najwięcej ukraść. Fortuna zapewniła im status oligarchów, przy czym nie zwyczajnych, lecz posłusznym rewolucji boliwariańskiej, co uczyniło z nich boligarchów. Sytuację comandante trafnie podsumował jeden z jego bliskich doradców Guaicaipuro Lameda: „Nie ma chyba łatwiejszej rzeczy na świecie, niż oszukać prezydenta”.

Chaviści tak bardzo ślepo pragnęli przypodobać się przełożonemu, że przefarbowali całą garderobą na czerwono – kolor rewolucji. Jednak gdy prezydent pojawił się na wiecu w żółtej koszuli, popadli w konsternację. Część pospiesznie wymieniła ubrania, po czym przywódca kolejny raz pojawił się w tradycyjnej barwie.

Choroba holenderska w Caracas

Dla jednych błogosławieństwem, dla drugich przekleństwem. Dla Wenezuelczyków ropa naftowa w wyniku złych rządów bezsprzecznie przemieniła się w fatum. W czasach kolonializmu państwo to było niewiele znaczącym, słynącym z plantacji kawy i kakao rejonem. Dopiero w 1914 r. czarna maź zaczęła nadawać mu powagi , a dzięki rosnącej cenie baryłki w kolejnych latach, Wenezuela stała się najsilniejszą gospodarką Ameryki Południowej.

Czterokrotny wzrost cen ropy w latach 70. umożliwił dotacje do szkolnictwa, medycyny
i wielu podstawowych produktów. Dlatego późniejszy spadek wartości i podwyżki cen umożliwiły w 1992 r. poparcie zamachu stanu Cháveza. Obiecał przywrócić najuboższym to wszystko, do czego zdążyli się przyzwyczaić i to zapewniło mu zwycięstwo w późniejszych wyborach.

Wenezuela została zalana morzem gotówki. Petrodolary oraz zagraniczne pożyczki i inwestycje znacząco przewyższały prognozy budżetowe. Dzięki temu presidente mógł zapychać pieniędzmi każdą dziurę w krainie ropą płynącej, co było odpowiedzią na każdy strajk czy bunt. Przychylność zyskał dzięki tak zwanym „misjom”: Mision Robinson (sprowadzenie nauczycieli, by walczyli a analfabetyzmem), Mision Sucre (przyznawanie stypendiów i miejsc na nowych uniwersytetach) czy Mision Vuelvan (przewidywała szkolenia oraz kredyty dla małych spółdzielni rolniczych i przemysłowych) to tylko niektóre z nich.

Pozorny raj. W rzeczywistości wydobycie ropy oznaczało stagnację pozostałych gałęzi gospodarki. Nie tylko rolnictwa, bo prościej było importować jedzenie, ale także przemysłu, gdyż brakowało funduszy na inwestycje, a w wyniku braków energetycznych fabryki upadały. Chávez umieścił swoich ludzi, niekoniecznie kompetentnych, w zarządzie spółki PDVSA zajmującej się wydobyciem czarnego złota. Zamiast przeprowadzać kolejne odwierty i rozwijać przedsiębiorstwo, skupili się na opiece socjalnej i wypychaniu własnych kieszeni.

Efekty choroby holenderskiej u wybrzeża Morza Karaibskiego możemy obserwować już od kilku miesięcy, gdy dziesiątki tysięcy Wenezuelczyków przekraczają granicę z Kolumbią, by zaopatrzyć się w podstawowe produkty, których brakuje na półkach sklepowych w ich ojczyźnie.
Nie tylko o władzy 

Rory Carroll jest uważnym obserwatorem skomplikowanego społeczeństwa. Prymityw spędza czternaście lat na fotelu prezydenta. Opozycja wali głową w mur, bo rzucała się na Cháveza niczym wściekły hart, czym tylko radykalizowała mieszkańców w ich poglądach. Wreszcie ludność święcie przekonana, że wszelkie dotacje i benzyna niemal za darmo jej się należą, a idylla będzie wieczna.

Reporter przedstawia tragiczny obraz skorumpowanego kraju, gdzie wszystko można załatwić ropą i łapówkami. To nie tylko doskonały obraz władzy, ale również bycia władanym. Mimo że wiodącą postacią jest tytułowy bohater, to mieszkańcy kraju stają się leitmotivem, który przyciąga uwagę czytelnika i krąży po jego głowie. Carroll umożliwia poczucie życia przeciętnego Wenezuelczyka zachłyśniętego fikcyjnym dobrobytem i obietnicami mi comandante. Aż chce się krzyknąć, niech żyje boliwariańska rewolucja!
Mariusz Bartodziej
fot. wydawnictwo Znak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Skontaktuj się

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *